The Get Down – sezon 2 – recenzja konkursowa użytkownika m666
Zapraszamy do przeczytania przedostatniej z nagrodzonych recenzji:
Zróbcie hałas dla Get Down
W historii telewizji zdarzały się już takie powroty – ale chyba żaden nie okazał się aż tak udany. Netflix wysłuchał fanów anulowanego serialu „The Get Down” i wznowił swoją najdroższą produkcję, przy okazji wyciągając wnioski z błędów popełnionych przy realizacji pierwszego, podzielonego na dwie części, sezonu.
Przyznaję bez bicia, pierwszej odsłony „The Get Down” wyczekiwałem z wypiekami na twarzy. Na papierze intrygowało mnie w Netfliksowym serialu wszystko – od tematyki (początki amerykańskiej kultury hip-hopowej), przez okres, w którym osadzono akcję (szalone lata 70., napędzane kokainą, dyskotekowymi rytmami i dynamicznymi zmianami społecznymi), aż po nazwisko reżysera, współtwórcy i producenta, Baza Luhrmanna, magika kina opartego na obrazie i muzyce (m.in. „Romeo i Julia”, „Moulin Rouge!”). Nie bez znaczenia był również fakt, że w rolę narratora wcielił się Nas, jeden z najlepszych raperów zza oceanu (jego debiutancki album „Illmatic” z 1994 roku jest uważany za kamień milowy w rozwoju gatunku), który miał zadbać o wiarygodność historii przedstawiającej losy pionierów gadanej muzyki.
Po premierze już tak różowo jednak nie było. Na pierwszy rzut oka niby wszystko się zgadzało. Realia końca lat 70. odwzorowano z imponującą dbałością o szczegóły, w fikcyjną fabułę wpleciono autentyczne postaci nestorów hip-hopu (w pierwszym sezonie „pojawili się” Grandmaster Flash, DJ Kool Herc i Afrika Bambaataa), a charakterystyczne dla Luhrmanna zabawy obrazem, żonglerka konwencjami (w „The Get Down” pojawiają się m.in. sekwencje animowane) sprawiały, że mieniącą się kolorami hip-hopową bajkę oglądało się bardzo przyjemnie, ale…
Największym mankamentem świetnie przecież zrealizowanego od strony technicznej „The Get Down” było niezdecydowanie jego twórców. No, bo do kogo tak naprawdę skierowano ten serial? Do dzieci? Nie bardzo, bo jednak nie wszystko, co przewijało się przez ekran w trakcie pierwszego sezonu, było dla nich odpowiednie. Do młodzieży? Może – sugerowałaby to prościutka historia miłosna – ale wyniki oglądalności tego nie potwierdziły. Do dorosłych? Niestety, też pudło, bo dojrzały widz co rusz musi przymykać oko na naiwne rozwiązania fabularne i ogólne ugrzecznienie całości. Jednym słowem, „The Get Down” bywało zbyt dorosłe dla dzieci i zbyt dziecinne dla dorosłych, jakby nie mogło się zdecydować, czy jest filmem o tętniącej nową muzyką ulicy, czy kolejną – landrynkową – wariacją na temat „Romeo i Julii”.
A przecież potencjał był ogromny. Lata 70. to arcyciekawy okres w najnowszej historii Stanów Zjednoczonych, czas silnego, leczonego kokainą, kaca po hipisowskiej rewolucji, dekada dynamicznych zmian politycznych, ekonomicznych i społecznych – idealne tło (i jednocześnie punkt wyjścia) dla interesującej historii początkującego rapera i jego kumpli, wychowanych na nowojorskich ulicach i wspólnie przecierających szlaki dla przyszłych gwiazd hip-hopu. Scenarzyści nie stanęli jednak na wysokości zadania. O fabule pierwszego sezonu można powiedzieć tylko tyle, że była, i – niestety – niewiele więcej.
Widzowie najwyraźniej poczuli, że potraktowano ich po macoszemu, bo mimo ogromnego budżetu i niezłej promocji „The Get Down” okazało się komercyjnym niewypałem. Szkoda, bo wystarczyło trochę poluzować grafik scenarzystom, opóźnić premierę (albo wstrzymać się z premierą drugiej części pierwszego sezonu) i przede wszystkim zadać sobie pytanie: dla kogo robimy swój serial? Niestety, podobnie przemyślanej strategii zabrakło, czego efektem była niezadowalająca oglądalność i zaskakujące skasowanie „The Get Down” z ramówki Netfliksa.
I pewnie „The Get Down” pozostałoby jedną z wielu serialowych niespełnionych obietnic, o których zapominamy w natłoku lepszych produkcji, gdyby nie wydarzył się mały cud. Otóż Netflix, niegdyś ratujący przed telewizyjną śmiercią cierpiące na niską oglądalność seriale innych stacji, po raz pierwszy w swej burzliwej historii przywrócił do życia serial własny. I zrobił to w najlepszym możliwym stylu, sprawiając, że „The Get Down” wreszcie nabrało charakteru, a przedstawiona w nim historia – wiatru w żagle.
Żeby to osiągnąć, Netflix musiał przeprowadzić prawdziwą rewolucję. Najpierw z projektu wycofał się Baz Luhrmann, który swój brak zaangażowania w „The Get Down”, tuż po ogłoszeniu decyzji o anulowaniu serialu, usprawiedliwiał… brakiem czasu. Kiedy spragnieni kontynuacji fani zaczęli pisać do stacji petycje o przywrócenie serialu, Netflix przygotował specjalne ankiety, w których podpytywał widzów, jak wyobrażają sobie ciąg dalszy historii… a następnie zatrudnił zupełnie nowy zespół scenarzystów, którzy pracę rozpoczęli od uważnej lektury opartego na wynikach badań raportu. Chłodna kalkulacja? Być może. Ale ten zabieg sprawił, że podejście twórców do „The Get Down” drastycznie się zmieniło. Na lepsze.
Stare-nowe „The Get Down” jest już obyczajówką pełną gębą. Mimo że od strony wizualnej to wciąż feeria barw, w warstwie fabularnej pojawiło się znacznie więcej szarości – i niejednoznaczności. Scenarzyści nie zmasakrowali wyjściowej historii – to wciąż prosta opowieść o narodzinach gwiazd nowego, powoli przebijającego się do mainstreamu, gatunku – ale solidnie popracowali nad postaciami, dzięki czemu w końcu bardziej możemy przejmować się ich losami. To, co wcześniej wydawało się bajką, zamieniło się w realistyczne kino ze społecznym zacięciem, w czym spora zasługa Spike’a Lee, który podczas pracy nad „The Get Down” (jest jednym z producentów i wyreżyserował ponad połowę odcinków) przypomniał sobie chyba przełom lat 80. I 90., kiedy robił najlepsze filmy. Dzisiaj, po obejrzeniu całego drugiego sezonu, trudno mi sobie wyobrazić bardziej odpowiednią osobę do karkołomnego zadania, jakim była reanimacja skasowanego tytułu. Świetnie znający hiphopową kulturę Lee, z wyczuciem, jakiego dawno u niego nie widziałem, wzorowo łączy kino muzyczne (kto pamięta jego „Mo’ Better Blues”?) z kinem społecznie zaangażowanym i jednocześnie charakterystycznie wystylizowanym (z zabawy konwencjami na całe szczęście nie zrezygnowano).
Całość ogląda się rewelacyjnie, od pierwszego do ostatniego odcinka. Zwiększony realizm (wątpliwości już nie ma – to serial dla widzów dorosłych) nie posłużył do tego, by epatować seksem, narkotykami i przemocą, wszechobecnymi w latach 80., w których rozgrywa się tym razem akcja, tylko dodał hip-hopowej opowieści ulicznej wiarygodności, której brakowało w tak głośnych produkcjach filmowych jak choćby komiksowa „8 mila” czy ugrzecznione do bólu „Straight Outta Compton”. Oglądając nowe „The Get Down”, serio można odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie i przenieśliśmy gdzieś w szemrane dzielnice Nowego Jorku sprzed epoki panowania Rudy’ego Giullianiego i jego zerowej tolerancji dla półświatka. Wraz z bohaterami czujemy smród kanałów, widzimy odrapane, zamalowane sprayami ściany i słyszymy wprawiające ściany w drżenie dudnienie basów, dochodzące z głośników boom-boksów i spontanicznie rozkładanych na podwórkach scen (sekwencje muzyczne, koncertowe, zachwycają surową energią).
Nie chcąc zdradzać szczegółów fabuły (a dzieje się sporo; uwypuklono m.in. wątki kryminalne), ograniczę się jedynie do stwierdzenia, że pod względem jakości scenariusz drugiego sezonu bije pierwszą odsłonę na głowę. To, co w pierwszym „The Get Down” zostało ledwie zarysowane, często zresztą bardzo grubą kreską (np. związki muzyków z gangsterami, cynizm branży muzycznej, polityka), nagle nabrało głębi. Scenarzyści stanęli na wysokości zadania, dokładnie analizując moment, w którym radosny, energetyczny – i taneczny – hip-hop zaczął ustępować miejsca agresywnemu gangsta rapowi. Zrobili to przy tym w sposób nieoczywisty, daleki od prostego, zerojedynkowego postrzegania rzeczywistości, w której gniewni raperzy zaczęli pełnić rolę nie przebierających w słowach uczestników społecznej debaty.
Po tak udanej reaktywacji „The Get Down” mam wielką nadzieję na równie znakomity ciąg dalszy. Ale nie śpieszy mi się, bo efekty czasu poświęconego produkcji widać w drugim sezonie bardziej niż olbrzymi budżet w pierwszym. Niech scenarzyści pracują w spokoju, a producenci szukają nowego reżysera, który będzie miał swój autorski pomysł na serię (nie, żebym chciał zwolnienia Spike’a Lee, ale może to właśnie pomysł na świeżą formułę „The Get Down” – po jednym sezonie na jednego wyrazistego twórcę). Tym bardziej, że przed ekipą kolejne fascynujące wyzwanie: wiarygodnie ukazać przełomowy dla gatunku moment, w którym hip-hop, zwierzę ulicy, wszedł na salony – i został oswojony.
Gratulujemy! 😉
KOMENTARZE: