Filmy oryginalne Netflixa nie zawędrowały dotychczas w stronę klasycznego horroru, nie licząc może tej bardziej przyziemnej odsłony gatunku, czyli tzw. slasherów („Hush”, „Mercy”). Wydany w okolicach halloween „I Am the Pretty Thing That Lives in the House” wyróżnia się nie tylko wyjątkowo długim tytułem – jest to pierwszy horror produkcji Netflixa. Muszę od razu rozczarować wielbicieli hollywoodzkiego straszenia, a także chętnych na krwawą masakrę. „Pretty Thing…” to film niesztampowy, niezwykle ambitny i …. Nudny?
Młoda pielęgniarka Lily dostaje nową pracę – jej zadaniem będzie opieka nad umierającą kobietą. Pacjentka, Iris Blum, za młodu wzięta autorka thrillerów, mieszka samotnie w niszczejącym domu – domu który skrywa przerażającą tajemnicę. I wydawać by się mogło, że to typowy wstęp do historii o duchach i akcja potoczy się znajomą drogą. Nic bardziej mylnego – już od pierwszy ujęć, a także spokojnej, poetyckiej narracji , wiemy, że reżyser Oz Perkins nie będzie straszył widza tanimi chwytami. Atmosfera jest niezwykle gęsta, tempo akcji na najniższych możliwych obrotach, a praca kamery wyważona i oszczędna. Praktycznie każde ujęcie mogło by służyć za fotos promocyjny filmu.
Poszczególne kadry wydają się być realizowane tak by widz nieustannie czuł dreszcz niepewności, a zarazem był pod wrażeniem stylu i kunsztu operatora. I nie zapominajmy o miejscu akcji – praktycznie cały film realizowany jest w czterech ścianach, paru pomieszczeniach. Mimo to, poziom napięcia jaki udaję się uzyskać reżyserowi na ekranie napawa mnie szczerym zdumieniem. Skłamał bym jednak jeśli stwierdził bym, że to tylko zasługa Oz’a Perkinsa. Ruth Wilson, znana z ról w serialu Luther czy aktualnie The Affair, zalicza w „Pretty Thing…” bardzo solidny występ. Na jej roli spoczywa spory ciężar, gdyż jest centralną postacią dramatu. Występ jest nie tylko przekonujący, ale wywołuje sympatię i przyciąga oko. A to niezwykle ważne, bo … w filmie nie dzieję się zbyt wiele.
Jak dotąd byłem bardzo pozytywny w ocenie „Pretty Thing…”, ale czas na łyżkę dziegciu. I niestety, dla wielu osób, będzie to łyżka nie do przełknięcia. Film ma mocny pierwszy akt, w którym powoli zawiązuje się akcja i wizualne piękno natychmiast przyciąga do ekranu. Tempo być może jest ślamazarne, ale w tym momencie jeszcze nie przeszkadza. Niestety, aż do ostatnich chwil seansu, nic w tej kwestii się nie zmienia. „Pretty Thing…” skupia się na budowaniu atmosfery i napięcia, nie oferując przy tym żadnego finałowego katharsis, czy też uwolnienia nagromadzonych emocji. Dlatego też podczas napisów końcowych czułem się trochę zmęczony, a jednocześnie daleki od satysfakcji. I nie znaczy to, ze nie otrzymujemy konkluzji – owszem, film ma początek i zakończenie. Tak czy inaczej, rozwinięcie akcji gubi się pomiędzy, a finał nie jest w stanie sprostać 80 minutom budowania napięcia. W tym momencie można zakrzyknąć, „toż to zaprzeczenie dobrego horroru!”. I tak, przyznałbym rację. Nie mogę nie ulec wrażeniu, że forma horroru była tu niezbędna do opowiedzenia historii, ale twórcom chodziło o coś zupełnie innego. „Pretty Thing…” to piękny obraz, niczym spod pędzla wybitnego malarza. I być może używa on czarnych odcieni, mrocznej stylistyki – ale finałowo chodzi mu o styl, ekspresję i emocje, a nie o straszenie odbiorcy.
“I Am the Pretty Thing That Lives in the House” to ciekawy eksperyment. Dla kogo? Jeśli lubisz klasyczne horrory, w których atmosfera grała pierwsze skrzypce, a dodatkowo doceniasz kino ambitne, wręcz arthouse’owe – znajdziesz tu coś dla siebie. I być może nie jest to obraz idealny, a nawet nie do końca udany. Pozostawia niedosyt, rozczarowanie. Tak czy inaczej, forma może się podobać, a zdjęcia i montaż to gratka dla każdego estety.