Santa Clarita Diet – recenzja pierwszego sezonu
Po wielkim sukcesie „The Walking Dead” tematyka zombie wróciła do łask i coraz częściej możemy oglądać żywe trupy na ekranie. Jednak serial stacji AMC podniósł barierkę bardzo wysoko i ciężko o produkcje, które mogłyby choć zbliżyć się do tego poziomu. Na szczęście niektórzy twórcy nie próbują przebijać głową muru i podchodzą do tematu od zupełnie innej strony.
Przykładem takiego podejścia jest serial „Santa Clarita Diet”. Z pozoru typowy amerykański sitcom o zwyczajnej rodzinie, która wiedzie nudne życie na jednym z wielu identycznych osiedli w Kaliforni. Główni bohaterowie to Joel (Timothy Olyphant) i Sheila (Drew Barrymore), małżeństwo agentów nieruchomości, które wpadło już w szpony rutyny. Żar w ich związku przygasł i pojawiły się problemy łóżkowe. Mają też nastoletnią córkę Abby (Liv Hewson), która przechodzi akurat okres młodzieńczego buntu. Wiodą z pozoru normalne życie, ale szybko okazuje się, że rodzina Hammondów zdecydowanie do normalnych nie należy. Już w pierwszym odcinku Sheila przechodzi drastyczną przemianę, która odmieni ich życie na zawsze. Z pomocą sąsiada Erica (Skyler Gisondo), typowego nerda, udaje im się ustalić że stała się ona zombie. Nie jest żywa, ale nie jest też martwa. A co gorsze, ma apetyt na ludzkie mięso. Joel, jako kochający mąż nie będzie chciał zostawić żony samej z tym problemem i wraz z nią wkroczy na ścieżkę zbrodni, by zaspokoić jej głód. Zarówno on jak i córka przyjmą bez większego problemu ani zdziwienia fakt, że ich żona i matka stała się krwiożerczym potworem. Będą razem zabijać i jednocześnie szukać lekarstwa na jej „chorobę”, a przede wszystkim będą co chwilę pakować się w tarapaty.
A więc mamy tu do czynienia z czarną komedią. Choć sama oprawa na to nie wskazuje. Serial wygląda bajecznie, wręcz cukierkowo. Kolory są żywe, ciepłe, a bohaterowie wyglądają sympatycznie. Bardzo mocno kontrastuje to z dosadnie ukazaną brutalnością. Sceny pożerania ludzi przez naszą zombiaczkę wyglądają dość realistycznie. Sam George Romero by się nie powstydził. Krew, flaki, ogryzione kości i pozbawione kończyn korpusy mogą zniesmaczyć. Zdecydowanie nie jest to widok dla bardziej wrażliwych widzów. Jednak z drugiej strony są to właśnie te momenty, na które się czeka, bo niestety przez pozostałą część czasu, serial jest zwyczajnie słaby. Cała akcja sprowadza się do poszukiwania kolejnej ofiary, którą by można zjeść, a co za tym idzie, do unikania świadków i pozbywania się dowodów zbrodni. Motyw z handlem nieruchomościami pojawia się tylko kilka razy, dosłownie na moment. Przez większość sezonu w ogóle zapominamy, że Hammondowie mają jakąkolwiek pracę.
Postacie są nijakie i do bólu oklepane. Drew Barrymore moim zdaniem nie pasuje do swojej roli. Nie spodziewałem się po niej absolutnie niczego, ale i tak mnie rozczarowała. Jej gra jest trochę przerysowana, trochę sztuczna, a sama postać jakaś taka nieciekawa i jak dla mnie, zbyt wyluzowana. Wolałbym w tej roli mniej znaną aktorkę, która zrobiłaby to inaczej. Zdecydowanie lepiej wypadł jej filmowy mąż, bardziej przekonywająco. Jego nerwowość, strachliwość i ataki histerii lepiej pasują do całej sytuacji. Z kolei córka ma wszystko gdzieś i widok trupa w wannie nie robi na niej wielkiego wrażenia.
Oglądając kolejne odcinki, dość szybko zdajemy sobie sprawę z tego, że gdyby Sheila nie była zombie, to z tymi postaciami nie dałoby się zrobić nic fajnego i serial nie byłby w stanie się obronić. A tak, wyczekujemy na kolejną ofiarę słuchając przy okazji kiepskich dialogów i czerstwych żartów, oglądając ich nudną relację z córką i oklepaną przyjaźń z jej kolegą nerdem, który się w niej podkochuje. Są tu co prawda fajne smaczki, kilka niezłych tekstów również się znajdzie, jak ten Sheili do męża „jak mogłeś zaprzyjaźnić się z moją kolacją?!”. Jednak całość wypada dość słabo i oglądając byłem częściej zażenowany niż rozbawiony. Choć mimo wszystko brnąłem do przodu i chciałem wiedzieć co będzie dalej. Niestety pierwszy sezon ucina się bardzo nagle, zostawiając nas z niczym.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie mówię, że Santa Clarita Diet to dno i należy je omijać szerokim łukiem. Z własnego doświadczenia wiem, że jest to niezły serial do oglądania w wesołym towarzystwie. Wtedy naprawdę można się pośmiać, pożartować, a nudniejsze momenty przegadać. Ale kiedy zasiadamy do niego w samotności i oczekujemy dobrej zabawy na wysokim poziomie, to można się niestety rozczarować. Ale wszystko zależy od naszego podejścia i poczucia humoru. Choć co by nie mówić, pomimo, że nawet wciągający, to jest co najwyżej tylko przeciętny.
Czytając ta recenzje miałem wrażenie ze autor po obejrzeniu serialu z gatunku czarna komedia spodziewał się teatru telewizji z głębokim przesłaniem. Dla mnie bomba, pochłaniacz czasu wykonany profesjonalnie. Nie nudziłem się ani przez chwile. Polecam miloscnikom czarnego humoru 🙂
Kolejny Netflixowy zapychacz, zrobiony w taki sposob zeby widz siegnal po kolejny odcinek, myslac, ze serial sie rozkreci albo dobry pomysl zostanie dobrze wykorzystany.
Dla mnie strata czasu, nie daje sie juz nabierac na ta Netflixowska metode. Ogladam tylko najlepsze seriale, szkoda czasu na przecietnaki
Dla nas, z żoną, jest to świetny serial. Pewnie dlatego, że właśnie my jesteśmy – małżeństwo z prawie dwudziestoletnim stażem, już lekko znudzone, czyli dokładnie tacy jak Hammondowie… Ich interakcji, dowcipów po prostu nie zrozumie ktoś bez kilkunastoletniego stażu w związku.
Co do drugiego dna, zamieńcie “wirusa zombie” na raka i serial nabiera zupełnie innego znaczenia. Walka z śmiertelnie groźną chorobą, próba zachowania pozorów i normalnego życia w nienormalnej sytuacji…