Zapowiedziany na 6 sezonów „ The Crown ” już od pierwszych zwiastunów wywoływał moje mieszane uczucia. Serial biograficzny, którego bohaterami są osoby jeszcze żyjące, nie mówiąc już o tym, że to brytyjska rodzina królewska. Łatwo tu o nadmierną ostrożność w realizacji (nawet konformizm) czy to przez respekt czy szacunek dla instytucji. Ciche głosy twierdzące, że serial to dobry PR dla Windsorów, zdawały się jeszcze bardziej pogłębiać moje obawy. Dorzućmy do tego skalę – na produkcję wydano sporo pieniędzy (rekordowe 100 mln funtów). Plany na kolejne 5 serii wydawały się nad wyraz ambitne, szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy seriale walczą o swój byt często z sezonu na sezon. Nie kryje swojego osobistego zdania na temat sztucznie przedłużanych produkcji, niepotrzebnych tasiemców. Lecz nie gdybajmy już dłużej, bo liczą się fakty – Czy „ The Crown ” się obronił?
Po pierwszych odcinkach nie byłem pewien odpowiedzi. „Korona” to serial który stoi aktorami i próżno szukać tu wartkiej akcji – ale to wywnioskować można już po zwiastunie. Angielska flegma jest wszechobecna, a większość czasu spędzimy na słuchaniu rozmów bohaterów w pięknych pomieszczeniach. Przywiązano wielką wagę do szczegółów, kostiumów, aranżacji wnętrz, a przy pomocy animacji komputerowych stworzono parę pięknych pejzaży. Nie sposób się niczego przyczepić pod względem produkcji – widać wydane pieniądze. Miałem jednak poważne obawy czy dotrwam do końca sezonu…
Akcja „ The Crown ” rozwija się niezwykle powoli i dopiero koło trzeciego czy czwartego odcinka mogłem szczerze stwierdzić, że oglądam serial z własnej nieprzymuszonej woli, a nie obowiązku. Mamy tu do czynienia z typowym zarzutem kierowanym wobec produkcji oryginalnych Netflixa – 10 odcinków oferuje historię, którą można by zrealizować w siedmiu. W tym przypadku jest to dosyć wolny start, który przedstawia wszystkie osoby dramatu, ale szczędzi im wątków fabularnych. Historia nabiera jednak większego tempa, a postaci charakteru – ku mojej uciesze. W końcu całe to czcze gadanie o ciężarze korony i dylemacie Elżbiety, rozdartej między obowiązkiem, a rodziną, nabiera kształtu – napotykając prawdziwe, realne problemy. A to po prostu dobrze się ogląda.
W roli królowej Elżbiety świetnie sprawdza się Claire Foy – wydaję się być wręcz stworzona do tej kreacji. Wszelkie moje obawy dotyczące konformizmu zostały rozwiane – twórcy nie starają się uczynić z Elżbiety osoby idealnej. Wręcz przeciwnie, wzbudza ona w widzu niezwykle skrajne uczucia. Wielokrotnie stawiana w sytuacji w której musi zdecydować między dobrem członka rodziny królewskiej, a tradycją czy koroną, podejmuje decyzje którym nie każdy widz przytaknie. Jednocześnie prawdziwa Elżbieta II nie ma co wstydzić się swojej fabularyzowanej wersji – wręcz przeciwnie, zachowano tu odpowiednią równowagę, z wielką dawką „uczłowieczenia” odległej i tajemniczej dla zwykłych ludzi Korony. Na drugim planie, w roli księcia Filipa zobaczymy Matta Smitha, który od jakiegoś czasu nie mógł oderwać od siebie łatki Doctora Who. Miło wreszcie zobaczyć go w nowej roli, szczególnie, że dobrze wypada w kreacji nieco ekscentrycznego męża królowej. Jedyny większy zarzut miałbym do weterana sceny, Johna Lithgowa, którego Winston Churchill jest zdecydowanie przerysowany. To jednak można przełknąć, na tle reszty naprawdę świetnych ról.
„ The Crown ” to serial przewidziany na 6 sezonów i to zdecydowanie czuć. Pierwsze dziesięć odcinków jawi się niczym wstęp do historii, pierwszy akt. I jeśli z początku fabuła nieco się wlecze, tak w finale zostaje ochota na więcej. Czy uroku królewskiego dworu wystarczy na kolejnych pięć serii? Tu wciąż mam pewne obawy, ale czas pokaże czy uzasadnione. Tym niemniej polecam seans, lecz jest to rekomendacja z typowo angielską flegmą. Nie popełnicie faux pas jeśli zdecydujecie się poczekać najpierw na następne sezony.