Wspaniałość „House of Cards”
Poniżej prezentujemy przedruk Wspaniałość „House of Cards” z blogu Myślnik Stankiewicza.
Kilkakrotnie pisałem o poszczególnych sezonach „House of Cards” na łamach „Kultury Liberalnej” (tu, tu, tu i tu), ale cały czas mam wrażenie, że to ciągle nie to, że recenzjo-zachwyty poszczególnych sezonów zawsze miłe sercu, ale wciąż prześlizgiwałem się nad tym, dlaczego to mi się to aż tak podoba, wciąż nie napisałem za co pokochałem „House of Cards” tą miłością bezgraniczną, choć ani czystą, ani bezsprzeczną.
A więc: za co?
W jednym zdaniu: za to, jak wiele można się z niego nauczyć o sposobie funkcjonowania anglofońskiej cywilizacji, i to nie w jej rejestrach powierzchownych i wymiarach anegdotycznych, ale w samym miąższu, w tym właśnie, czego się uczyć należy i co wypada naśladować .
Oczywiście, to stwierdzenie można od ręki wykpić, co gorsza, wykpić dwojako. Przede wszystkim, można się żachnąć, że to jest argument przedszkolny, że trzeba niewiele wiedzieć o świecie, żeby się czegokolwiek o nim dowiadywać z „House of Cards”. I cóż, zazdroszczę tym, którzy wszystko i najlepiej wiedzą, ale sam się do nich nie zaliczam. Na tym gruncie nie wchodzę więc w przeciąganie liny, obstaję przy swoim i trzymam się tezy, że „House of Cards” jest według klasycznej definicji najczystszą powieścią, wielką literaturą naszych czasów, zwierciadłem na gościńcu. I nie wątpię, że ten serial zapisze się w historii, choćby jako zapis czasów przejściowych, czasów tuż sprzed Trumpa i tuż sprzed postprawdy.
Po drugie, w warstwie fabularnej serial opowiada przecież o złym i cynicznym Franku Underwoodzie, który wspina się i zabija. Jaki więc tutaj jest wzór do naśladowania? Ten zarzut chciałbym odbić raz a dobrze: Frank owszem, jaki jest każdy widzi, ale najciekawszy jest obraz społeczeństwa, jaki za nim widać. To tło świeci jasno. Tak, Frank jest krzywą gałązką, ale nieodmiennie fascynujące jest to drzewo z którego wyrósł. I nie jest to – jak się postaram pokazać – drzewo pokrzywione, ale właśnie krzepkie i proste. Takie, które chciałoby się przeszczepić na nasz polski grunt.
My, Polacy, w naszym dzielnym, ale miernym kraju półperyferyjnym mamy wiele do nauczenia się i wiele do przyswojenia. Cokolwiek by nie znaczyło zwycięstwo Trumpa i cokolwiek by się nie działo wewnątrz amerykańskiego społeczeństwa, nie ulega chyba wątpliwości, że power dzisiejszego świata jest właśnie tam, nad Potomakiem i rzeką Hudson, ale przede wszystkim nad Ohio, Missouri i Platte. Ciągle jesteśmy ubogimi i słabującymi krewnymi, którzy mają jeszcze sporo dokształcania przed sobą. Ale sęk w tym żeby robić to mądrze, a fascynację błystkami, świetlistymi wirami na powierzchni i przygodnymi fajerwerkami trudno uznać za „mądrze”. Przyklejanie się do najświeższych trendów, ignorowanie istoty, z zachłystywanie się tym, co w dłuższej perspektywie bez znaczenia, to nie jest konstruktywne podejście. A naiwny resentyment wobec najpotężniejszego kraju świata, jednostronne umniejszactwo, czy właśnie bezrozumne cargo również nie jest dojrzałym podejściem. I tutaj właśnie wchodzi „House of Cards”, który jest jednym mięsistym wglądem w głębię tego, co długofalowo stanowi o sile i potędze cywilizacji w wydaniu angloamerykańskim.
Przede wszystkim mamy więc rozległy i szczegółowy obraz tej post-purytańskiej, post-mieszczańskiej kultury, odmłodzonej zastrzykiem świeżej krwi od wschodzących ras i grup społecznych, a także od poszczególnych social-climberów, takich jak sam Underwood. Jest to świat, w którym interes własny jest oczywistością, ale wyrażony jest on w tych trudnych dla nas do uchwycenia kategoriach, w których on zarazem jest jak i nie jest ostrą, darwinistyczną walką o swoje. Jest to jakby świadomość egoizmu tak głęboka, że dająca wyjście poza egoizm: wiemy, że każdy gra na siebie, ale ponieważ to jest dla wszystkich jasne, to staje się to elementem konwencji i umożliwia podanie rąk ponad partykularyzmami. Bezinteresowna praca na rzecz dobra wspólnego staje się możliwa właśnie dlatego, że nikt nie oczekuje bezinteresowności w stanie czystym. Jakże inaczej u nas, w Polsce, w której ciągle bezładnie się miotamy między szaleństwem korwinizmu, a naiwną, męczeńsko-poświęceniową wizją poświęcania się dla sprawy.
A przede wszystkim wspólnota. Wspomniany interes własny jest równoważony przez realną, a nie tylko deklarowaną wspólnotowość polityczną, która z naszego polskiego punktu widzenia ma poziom bez mała kosmiczny. Jak wygląda polityczność w Polsce – wszyscy wiemy. Jak wygląda w Stanach? Nawet biorąc poprawkę na to, że to jest serial, a nie real, – wygląda imponująco. Wszystkie te town halls, waga wyborów na najróżniejszych szczeblach, począwszy od szczebelków korzenno-trawnych, aż po waszyngtońskie szczyty. Ta uważność jaką się przykłada do demokratycznych procedur, choćby tylko po to by oddać im hołd, jak w sławnym bon mocie Rochefoucaulda o cnocie i występku. I wreszcie ciężar jaki czuć w przymiotniku elected (we frazach np. elected leader, elected office) – nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale to słowo ma jakiś odcień świętości. W nabożeństwie z jakim jest wymawiane dźwięczy to, że oni tam nie mieli królów absolutnych, że ten kontynent nie zna władzy z boskiego nadania, a tylko tę z demokratycznego, ludzkiego wyboru.
W tym kontekście trudno też nie wspomnieć o tej nieco hollywoodzkiej (czy dzisiaj już można powiedzieć „netfliksowej”?) fikcji, w której o wspólnocie politycznej świadczy wspólnota doświadczenia, solidarność poinformowania. Zwróćcie uwagę: jeżeli w głównym wątku odcinka Frank przepycha ustawę butem przez senat, to również wątku jak dotąd pobocznym, w którym bohaterowie knują sobie rzeczy niezwiązane, w tle i tak włączony jest telewizor, który donosi o tym, co dzieje się w parlamencie. Ludzie słuchają mów polityków i te mowy znaczą, niosą treść a nie tylko nagłówki i klikalność portalom. Ludzie interesują się polityką i orientują w niej. Ale uwaga: słowo „polityka” nie oznacza tutaj przepychanek na gorących krzesłach władzy ani małostkowych partyjnych podwieszeń. „Interesowanie się polityką” to nie tabloidalne śledzenie skandali, wysłuchiwanie surrealnych, bierno-agresywnych mów, nazywanych dla sztosu „psalmem”, czy ekscytacja tym, że polityk toczy nierówną walkę z kalendarzem. Jeśli skandale są, to są dodatkiem. Są aberracją, przyprawą, a nie rzeczą główną. Społeczeństwo przedstawione w „House of Cards” to społeczeństwo, które wciąż nie pomyliło postpolitycznych wydmuszek z istotą polityki. Oczywiście, to jest myślenie życzeniowe, to jest myślenie trochę anachroniczne, ale – jako się rzekło – daje wiele do myślenia.
W świecie „House of Cards” ludzie realnie śledzą meritum i sam proces władzy, przechodzenie ustaw przez izby parlamentu, konstruowanie poszczególnych polityk, realizację obietnic. To wszystko jest na krótszej smyczy, nie jest tak wyalienowane, światek wewnątrz waszyngtońskiej obwodnicy jest dużo bliżej życia i zwykłych ludzi niż świat sejmowych korytarzy przy Wiejskiej. Nie jest tam niczym niezwykłym przedstawić się słowami I’m your congressman – a iluż z nas, Polaków, orientuje się kto jest naszym posłem, czy senatorem? Tam czuć tę podwójną odpowiedzialność, nie tylko polityków przed wyborcami, ale też za swoich wyborców. A przede wszystkim, nie za swoich wyborców, tyko za swoich constituents. Gdybyśmy w Polsce przyswoili sobie tę różnicę w znaczeniu między constituent, a biernym, nędznym „wyborcą”, który wrzuca do urny kartkę raz na cztery lata, a poza tym jest „ciemnym ludem,” który kupuje – samo to jedno by świadczyło, że masowe piratowanie „House of Cards” nie poszło na marne.
„House of Cards” jest też wspaniałym studium relacji społecznych, z którego znów, wiele możemy się w Polsce nauczyć. Kapitan Oczywistość każe tu podkreślić raz jeszcze, że nie, nie mówię tutaj o wpychaniu pod metro ludzi, którzy mielą mięso w pyskach, na stacji Świętokrzyska, czy Cathedral Heights. Przypomnę raz jeszcze: to wszystko co robi Frank, to nie jest norma, ale aberracja, a tło, od którego on się odczepił, jest poniekąd ciekawsze niż same jego rozgrywki. A widać tam wyraźnie, że podstawą i punktem wyjścia jest zawsze teamwork, a jeśli nawet nie teamwork, to głęboka i przyswojona przez każdego świadomość, że wszelki sukces jest sukcesem pośród i poprzez ludzi, że bez siatki społecznej nie dojedziemy daleko, a najpewniej nie dojdziemy nigdzie. I że dopiero to umożliwia indywidualizm, ten, z którym często Amerykanów naiwnie utożsamiamy.
Tej lekcji Frank Underwood udziela już na samym początku, w pierwszym sezonie, w pierwszym odcinku. Naprawdę, tam nie pierwsze zabicie psa jest najważniejsze, ale to, co deklaruje Frank tuż przed pierwszą czołówką. I don’t have to be a plumber much longer, I’ve backed the right man. Give or take, welcome to Washington. Podkradając szlagwort z własnej, niewydanej jeszcze książki, powiem, że na tym właśnie polega problem, że ta deklaracja jest przepustką do Waszyngtonu, ale ciągle nie jest przepustką do Warszawy. Give and take… to głęboko nieoczywiste, trudne do oddania w polskiej pojęciowości wyrażenie, które łatwiej jest pomylić z quasi-siostrzanym idiomem, odległym zaledwie o spójnik, niż w pełni docenić jego sens. W świecie, o którym opowiada „House of Cards”, jest jasne i bezsporne, że polityka (i życie w ogóle) opiera się na ciągłej współpracy, na bezustannej wymianie ustępstw i przysług. Bezdyskusyjne jest, że jednostka sama w sobie może niewiele, o ile nie porozumie się z innymi, jeżeli nie zbuduje z nimi kompromisów, jeżeli nie stworzy przestrzeni wymiany między politycznymi aktorami. Dogadanie się z przeciwnikiem nie jest żadną Targowicą, nie jest „himalajami hipokryzji”, nie jest żadną zdradą, a polityka nie polega na jedyno-słusznym okopaniu się na własnej reducie i wysadzeniu jej w powietrze. Jak to wygląda u nas – nie trzeba chyba mówić.
Give and take nie obowiązuje tylko w wewnętrznym światku waszyngtońskim. To jest w ogóle zasada społecznego istnienia, budowanie znajomości, poruszanie się w ludzkim świecie, wychodzenie ludziom na przeciw, wywiązywanie się i pomaganie im. Jakby to paradoksalnie nie brzmiało, „House of Cards” nie jest dla mnie opowieścią o cynizmie i wspinaczce na cudzych plecach, ale w pierwszym rzędzie właśnie o tym, że pamięta się o ludziach, dba o przyjaciół i niejedną nadmiarową milę się wydreptuje po to, żeby wszyscy byli zaopiekowani. Nie powinniśmy tej lekcji nie zauważać tylko dlatego, że na pierwszym planie Frank ileś razy ją efektownie przekreśla. Jak nieraz, tło jest tu ciekawsze niż widowiskowość fabuły.
W świecie „House of Cards” jasne jest też to, co ciągle nie jest jasne dla nas, Polaków, czyli że każdy jest skądś. Że za każdym ciągnie się odrębna historia i rozpina inna siatka społeczna, że każdy ma za sobą jakichś my own people, że każdy z jakiegoś światka wychodzi i go reprezentuje. Czy to będzie Harvard, czy to będzie robotnicze przedmieście Filadelfii, czy choćby prowincjonalne Gaffney. Zaplecze buduję siłę człowieka i nigdy do niczego nie doprowadzi ani małostkowe odcinanie się od tego backgroundu, ani – tym bardziej – do niczego infantylna urawniłowka, założenie, że wszyscy jesteśmy tacy sami, tylko dlatego że miło sobie small-talkujemy w jednym pokoju. Szczególnie, że jest to świat ogromnej różnorodności i rozpiętości społecznej. Oczywiście, im wyżej w waszyngtońskiej hierarchii, tym statystycznie więcej jest białych facetów około pięćdziesiątki, ale zwróćcie uwagę, że wielkowymiarowość społeczeństwa jest tam aksjomatem, grupy społeczne są różne, pod niemal każdym względem, tak rasy, jak płci, wieku, jak i pozycji ekonomicznej. Nie mówiąc już o tym, że to jest chyba pierwszy w historii serial, który opowiada o bi-, czy raczej panseksualnym prezydencie USA.
Na koniec, jeszcze jeden punkt, z innej parafii, ale szczególnie warty do podkreślenia w świecie po roku 2016. Otóż „House of Cards” jest ciekawie paradoksalne, bo jest zarazem absolutnie pionierskie, jak i w punkcie wyjścia całkowicie anachroniczne. Jest pionierskie jeśli chodzi o przeniesienie ciężaru kultury z powieści na serial (wspominałem na początku), z telewizji na internet, że już technologii dystrybucji nie wspomnę. Jest jednak zarazem anachroniczne i to nie tylko dlatego, że w roku 2013 zaczęło opowiadać o Twitterze, jako o wielkie nowości (sic!), ale przede wszystkim dlatego, że w epoce postprawdy opisuje z pełną wiarą świat, w którym podział na prawdziwe i nieprawdziwe… wciąż działa. A to jest szok większy niż Zoe wepchnięta pod metro.
W epoce, w której dziennikarstwo jest w kryzysie tak głębokim, że rolę dziennikarzy przechwycili komicy (polecam nieustająco), „House of Cards” opowiada świat, w którym ma się ono wciąż nieźle. Owszem, czytalność „Washington Herald” spada, ale dziennikarze wciąż wierzą w świętą misję czwartej władzy. Wierzą, że powinni patrzeć politykom na ręce i faktycznie to robią. Tropią niesprawiedliwość świata, a nie współczynniki klikalności. Jakby to śmiesznie dla nas nie brzmiało, dla Zoe, Lucasa i Toma… wciąż liczy się prawda, i to jej klasyczna, a nie pragmatyczna definicja. Factchecking, autoryzacja, oparcie tekstu na źródłach, wszystko to są wciąż rzeczy nietykalne. W „House of Cards” ciągle istnieje dziennikarstwo śledcze, a nie tylko clickbaitowe. I oczywiście, to jest opis świata, którego już nie ma, a przynajmniej nie ma w Polsce. Jest to jednak pewien punkt odniesienia – w tej materii wciąż jedyny jaki mamy.
Kończąc: zdaję sobie sprawę, że powyższe pochwały mają dwuznaczny status, bo część z nich dotyczy nie samego serialu, a amerykańskiej kultury politycznej, część zaś – najgorzej – jest chwaleniem serialu, za świat podkręcony, albo świat, który już nie istnieje. Ale trzymam się tego co powiedziałem na początku. Wspaniałość „House of Cards” tkwi w tym, jak wiele się można z niego nauczyć, a nie w tym, że mówi prawdę w każdym punkcie. Chodzi wszakże o to, by rozwijać się i inspirować, a nie gonić własny ogon i zajmować się głównie własną przeszłością, cóż, give or take.
KOMENTARZE: